Z każdego zakamarka
internetów, gazet, poradników autorstwa wybitnych couchów
wyskakuje jedno hasło – bądź sobą. Zawsze. Bez względu na
wszystko. Pozostań wierna/y swoim przekonaniom. Nie bój się tego
kim jesteś. Mówiąc we wszechobecnym języku angielskim – embrace
yourself! I nie zrozumcie mnie źle, ja się z tym przesłaniem
zgadzam. Przynajmniej na tyle, na ile potrafię.
Bo co to tak naprawdę
oznacza? Ostatnio dopadły mnie moje babskie przemyślenia – te z
kategorii myślisz długo i uporczywie, a efektu nie widać. Po raz
tysięczny w moim życiu stwierdziłam, że czas na zmiany. Miałam
plany związane z naprawdę widowiskową zmianą koloru włosów,
nowym tatuażem, dietą (a jakże!), nowym stylem życia i przede
wszystkim, powrotem do bycia sobą. Tylko sobą i zawsze sobą. I
wtedy przyszła ta irytująca myśl – co to tak naprawdę znaczy?
Być sobą, no okej, bez problemu. Kim innym mogę być jak nie sobą?
Ale w moim (i podejrzewam, że nie tylko moim) wypadku jest to co
najmniej skomplikowane. Tak bardzo, że do tej pory właściwie nie
wiem, co chcę zrobić.
Oprócz tatuażu. To już
się stało. Teraz mnie dumnie drapie na kostce, przypominając o
swoim istnieniu.
Z jednej strony prawda
jest taka, że nie umiem udawać. Nigdy nie umiałam. Jako
ekstrawertyk – choleryk nie umiem grać kogoś, kim nie jestem. Od
razu widać jak coś mi nie pasuje. I odwrotnie. W tym przypadku
wyobraźcie sobie irytację, gdy widzicie na horyzoncie naprawdę
atrakcyjną osobę płci przeciwnej, która odzwierciedla Wasz
uśmiech, a w tym momencie cała Wasza twarz pokrywa się czerwienią
w odcieniu dojrzałego pomidora. Niezwykle upierdliwa przypadłość.
Ale ja nie o tym. Urodziłam się przekorna i asertywność mam we
krwi. Nie wiem, czy to powód do dumy, ale tak po prostu jest. Więc
chyba nie umiem być nikim innym niż jestem. Nikogo nigdy nie
udawałam. A mimo to nadal nie czuję się, jakbym była do końca
sobą. Jakbym w ogóle była sobą. Jak to możliwe?
Prawdopodobnym powodem
jest ściana kompleksów, która w moim umyśle ma rozmiary Muru
Chińskiego. Nie mam za grosz przeświadczenia, że cokolwiek zrobię,
zrobię to dobrze i choć racjonalnie wiem jak bardzo bzdurnie /
żałośnie / bezsensownie to brzmi, zdaję sobie z tego sprawę, że
tak właśnie jest. Więc nie na wszystko umiem się zdobyć. Ale
znowu! Te kompleksy to część mnie, nie jakiś obcy dodatek
specjalny w edycji limitowanej – tylko moja urocza podświadomość,
blokująca mnie na wielu polach rozwojowych. Więc jak to nie ja, jak
ja?!
Nadążacie?
I teraz jest jeszcze
kolejna kwestia, ta chyba najbardziej wzięta z kosmosu. Czyli to, na
co wiem, że mnie stać. I nie mówię o myśleniu życzeniowym,
idealizacji własnego ja – o którym swoją drogą będzie osobny
post, ostatnio mam naprawdę ciekawy punkt obserwacyjny na ten
problem – ale o takiej w miarę chłodnej kalkulacji – tak, to i
to mogłabym zrobić, zmienić czy spróbować. I próbuję. Z każdym
dniem przypominam sobie o tych małych szczegółach i staram się je
wplatać, dążąc do łamania pewnych swoich barier. Powolutku, choć
najczęściej i tak w stylu słonia w składzie porcelany. Te
starania i przekonania też są częścią mnie.
Wniosek: jestem
wewnętrznie sprzeczna. Bycie sobą jest niemożliwe. Error.
H. twierdzi, że za dużo
filozofuję. Że tak naprawdę to bycie sobą mam we krwi, podobnie
jak zajebistość, która pozwoliła mi go stworzyć. H. jest
przekonany, że to wszystko to kolejny etap mojego automarudzenia i,
że powinnam podejść do tego konkretnie – wyrzuć to, co ci się
nie podoba, zacznij robić to, czego chcesz. Rób to i tyle. Cytując
ulubiony tekst H. - na chuj drążyć temat.
Pozwól sobie być sobą i tyle. I bonć. Przecież to takie wszystko
kuźwa proste.
Ten
problem właściwie skłonił mnie do założenia tego bloga. Do
stanięcia twarzą w twarz z tym problemem i wreszcie odnalezieniu
tego, kim naprawdę jestem. Bo cały pic tych wynurzeń chyba do tego
się skupia, że sama nie do końca wiem, jak to jest być sobą. W
takim pełnym znaczeniu, wolnym znaczeniu. I będę próbować.
H.
mnie dopinguje. Więc to chyba dobra decyzja.
Będę
sobą. Cokolwiek to znaczy.